Katarzyna Chojnacka ukończyła bieg w Mistrzostwach Świata na 100 kilometrów w indyjskim Bangalore. Świetny występ w innym biegu zanotował też Filip Jańczak.
Jak już wcześniej informowaliśmy, Katarzyna Chojnacka w październiku otrzymała nominację Polskiego Związku Lekkoatletycznego na indyjskie mistrzostwa świata. Do Azji wybrała się wspólnie z Filipem Jańczakiem, który podczas biegu pełnił funkcję jej serwisanta.
Średzka biegaczka podczas biegu (7 grudnia) zmagała się z kontuzją, ale ukończyła wyścig na 109. miejscu łamiąc barierę 10 godzin. Dokładny czas Katarzyny Chojnackiej na mecie to 09:53:46. – Wśród kobiet 43 miejsce na świecie, ale dla mnie jest najlepsza! Warunki na trasie były bardzo ciężkie! Cieszymy się z ukończenia! To była świetna przygoda! - napisał Filip Jańczak na naszym facebookowym profilu. – Z takim supportem nie miałam wyjścia – odpowiedziała Katarzyna Chojnacka w następnym komentarzu. Dodajmy, że wielu zawodników nie ukończyło biegu.
Średzka biegaczka musiała zmagać się nie tylko z kontuzją i trudnymi warunkami pogodowymi. O wielu niedociągnięciach na trasie indyjskiego biegu poinformowała Dominika Stelmach, jedna z trzech reprezentantek Polski w Indiach. – Najgorzej zabezpieczone zawody w jakich startowałam. Skręcone kostki, wybity nadgarstek, pościerane kolana – to zasługa dziurawej, pełnej nieoznaczonych “chopek” trasy. Do tego nieustanny ruch riksz, motorków, a nawet samochodów. Małpy wyżerające resztki żeli. Psy śpiące na środku lub leniwie przebiegające między zawodnikami. Lód, który skończył się po trzech godzinach (dowieźli go godzinę później), brak wody (potem obsługa nalewająca wodę z baniaków do zużytych plastikowych butelek). Nie, nie tak powinny wyglądać mistrzostwa świata – poinformowała w mediach społecznościowych.
Następny dzień (8 grudnia) był udany dla Filipa Jańczaka. Wygrał on The Bangalore Ultra, czyli jeden z najbardziej rozpoznawalnych ultramaratonów w Indiach. – 50 kilometrów przebiegłem w 3:37, co jak na dzisiejsze warunki uważam za dobry wynik. Nagrodę wręczył nasz rodak Jacek Będkowski. Bardzo dziękuję Kasi za support! – skomentował na swoim Facebooku.
O wspomnieniach z indyjskiego wyjazdu Filip Jańczak napisał na swoim profilu facebookowym. Nawiązał w nim też do biegu na 10 kilometrów, w którym średzianie wystartowali przed Mistrzostwami Świata na 100 kilometrów.
Do Bangalore, trzeciego co do wielkości miasta w Indiach dolecieliśmy z Londynu. Można powiedzieć, że w pewnym sensie historia zatoczyła koło, bo to w Londynie pierwszy raz spotkałem się z Kasią. Nawet w największych marzeniach nie myśleliśmy wtedy o tym, ile razem osiągniemy. Zaczynając wspólnie treningi naszym celem było połamanie 20 minut na 5 km... W pierwszym naszym sezonie się nie udało, a zabrakło dwóch sekund. Później nastąpiło wielkie boom! Kasia zrobiła taki przeskok, że od razu złamała 40 minut na dychę! Chwilę się nie obejrzeliśmy, a Kasia śmigała już w tym tempie półmaratony. Zaczęliśmy szukać kolejnych celów, a jednym z nich były Mistrzostwa Polski w biegu 6 h, w którym Kasia zrobiła minimum dające jej możliwość startu w Mistrzostwach Świata! Ta droga, którą razem wspólnie przebiegliśmy, była bardzo wyboista i pełna zakrętów, ale hart ducha który ma w sobie Kasia pokazały że nie ma rzeczy nie możliwych! Chociaż pewnie wiele osób w nas nie wierzyło, to pokazaliśmy, że wspólnymi siłami jesteśmy w stanie przenosić góry!
Lotnisko w Bangalore zrobiło na nas ogromne wrażenie! Kompleks pięknych i nowoczesnych budynków, od którego czuć było bogactwo. Wzięliśmy ubera i skierowaliśmy się do hotelu, w którym mieliśmy spędzić najbliższe dwa tygodnie. Im dalej oddalaliśmy się od lotniska, tym bardziej okolica zaczęła się zmieniać. Piękne, nowoczesne budynki zaczęły się mieszać z lepiankami, które wyglądały jakby miały się zaraz rozlecieć. Na ulicach pojawiało się coraz więcej ludzi, ogromne miasto właśnie budziło się ze snu. Pierwsze przerażenie wywołały u nas krowy, które stały na środku drogi i jadły resztki śmieci, które były porozrzucane niemal wszędzie. Wysiedliśmy z taksówki i skierowaliśmy się do hotelowej windy. Nadusiłem pierwsze piętro, drzwi się odsunęły i nas zamurowało. Na położonych na ziemi materacach leżało kilka osób. Spojrzeliśmy na siebie z Kasią z przerażeniem. A gdzie recepcja? Nie tak to wszystko wyglądało na zdjęciach.. wdusiłem drugie piętro i ruszyliśmy dalej. Na kolejnym piętrze mieściła się hotelowa recepcja. Na tym piętrze wyglądało już nieco lepiej, widać były ślady niedawnego remontu. Połowa ścian była pomalowana, a połowa nie. Jakby ktoś w połowie remontu stwierdził, że tak może być i zawinął swój sprzęt. Byliśmy bardzo zmęczeni podróżą, i jedyne o czym teraz marzyliśmy to położyć się w łóżku i zdrzemnąć się chwilę. Nasz pokój nie przypominał pokoju, który widzieliśmy na zdjęciach. Tak jak przy recepcji, połowa ścian była pomalowanych, a z drugiej połowy odpadała farba. Pościel wyglądała na brudną. Wiedzieliśmy że nie możemy tutaj zostać... wzięliśmy swoje manatki i ruszyliśmy z powrotem do windy, którą przyjechaliśmy do tego "hotelu". Zamówiłem ubera, który miał nas zabrać parę kilometrów dalej do miejsca w którym przebywał jeden z członków naszej reprezentacji Andrzej.
Zamówionym uberem okazał się żółto-zielony tuk tuk. Jeden z tysięcy, które jeździły po ulicach Bangalore. Naszym kierowcą był stary hindus, który z wprawą rajdowego kierowcy mijał kolejne pojazdy, nie zważając przy tym na przepisy drogowe. Ta adrenalina wyzwoliła w nas pokłady szczęścia, a ta przejażdżka sprawiła, że na naszych twarzach pojawiły się uśmiechy. Nasz rajdowiec w ekspresowym tempie zawiózł nas do apartamentu, w którym mieliśmy spędzić najbliższe dni. Obsługa jak i jakość pokoi w których byliśmy tym razem, były bez porównania lepsze niż w poprzednim miejscu. Dodatkowo obecność Andrzeja, który był naszym sąsiadem, dodała nam dodatkowej energii. Rozpakowaliśmy się, zaliczyliśmy małą drzemkę i wyszliśmy na małe rozbieganie do parku, w którym za kilka dni miał się odbyć Bieg pod rangą Mistrzostw Świata. Park znajdował się nie całe dwa kilometry od miejsca w którym mieszkaliśmy, ale w tym ulicznym zgiełku dystans wydawał się o wiele dłuższy. W końcu dotarliśmy do bram parku. Ochrona widząc, że chcemy do niego wbiec zatrzymała nas i powiedziała że biegać w parku można w tylko w wyznaczonych godzinach i odprawiono nas z kwitkiem. Zauważyłem, że co chwila do parku i z parku wjeżdżały kolejne tuk tuki. Biegać nie można, ale wjechać tuk tukiem już tak... Długo nie myśląc wskoczyliśmy do jednego z nich i wjechaliśmy do parku, kiwając przy tym zdezorientowanemu ochroniarzowi.
Trasa biegu miała niecałe 5 kilometrów. Nawierzchnia była asfaltowa, ale bujna roślinność bardziej przypominała dżunglę niż park. Po drzewach, których na próżno szukać w naszej strefie klimatycznej skakały małpy. Było to też jedyne miejsce w Bangalore, w którym nie było słychać klaksonów i zgiełku wielkiego miasta. Trasa biegu nie była łatwa, było kilka progów zwalniających, pełno dziur i dość długi podbieg. Po dwóch pętlach wróciliśmy do naszego pokoju. Wyszliśmy jeszcze na kolację do pobliskiej wegetariańskiej knajpki, w której serwowane były przysmaki tamtejszej kuchni. Poprosiliśmy kucharza, żeby jedzenie nie było zbyt ostre. Jak na nasze standardy i tak było dość piekące, jednak doznania smakowe to był czysty orgazm! Jedzenie było przepyszne i już wiedzieliśmy, że w najbliższych dniach będziemy się tutaj stołować. Kolejnego dnia mieliśmy niezłą misję. Wypatrzyłem lokalny bieg, który miał na celu zebranie funduszy na walkę z głodem w biednych regionach Indii. Po pakiety musieliśmy się udać na drugi koniec miasta. Im bardziej zbliżaliśmy się do centrum, tym bardziej zmieniała się zabudowa. Gigantyczne, nowoczesne budynki największych światowych koncernów mieszały się ze starą zabudową. Dwie godziny tuk tukiem nieco nas zmęczyły, ale dotarliśmy pod tamtejszy Decathlon, gdzie było biuro zawodów. Chwilę zwiedziliśmy okolicę, którą w niczym nie przypominała dzielnicy, w której mieszkaliśmy. Było czysto, a przy każdym ze sklepów stał ochroniarz.
Indie to kraj kontrastów. Po jednej stronie ulicy piękne wyniosłe budynki, po drugiej dzieci biegające na boso. Kraj, w którym olbrzymie bogactwo miesza się z biedą. Wróciliśmy do naszego pokoju i długo próbowaliśmy zasnąć po tym wszystkim, co zobaczyliśmy. Kolejnego dnia czekał nas bieg. Aby dojechać na miejsce startu musieliśmy wstać o 3 w nocy, ponieważ start był zaplanowany na 5:30. Pogoda była deszczowa, co niezbyt nas zachęcało do wysiłku ale skoro już mieliśmy pakiety i przejechaliśmy taki kawał drogi, to nie mogliśmy zrezygnować. Na szczecie rozgrzewka jak i cała impreza odbywały się w języku angielskim, co znacznie ułatwił nam komunikację. Na starcie zjawiło się koło 500 osób. Wśród startujących był jeden Etiopczyk z życiówką 28 minut na dychę. No to po zawodach - pomyślałem po rozmowie z nim. Zauważyłem że utykał na jedną nogę i w tym upatrywałem swoją szansę. Dla Kasi nie widziałem mocniejszych rywalek, miała zrobić mocniejszy trening i przy okazji wygrać bieg.
Ruszyliśmy! Tak jak przewidywałem, kuśtykający Etiopczyk oderwał się mocno od reszty grupy i mknął mocno do przodu zamykając pierwszy kilometr w okolicach 3:10. Bieg odbywał się w pełnym ruchu ulicznym, miasto wybudzało się ze snu, a na ulicach pojawiało się coraz więcej pojazdów. Obficie padający deszcz nie ułatwiał zadania, i pierwsze 5 kilometrów leciałem na plecach zawodnika z Etiopii. Widać było że utyka i słabnie coraz bardziej, co jeszcze bardziej mnie nakręcało. Na drugiej pętli wyprzedziłem go! Wiedziałem, że dowiozę zwycięstwo do końca! Wbiegłem na metę jako pierwszy, chwilę później wbiegła Kasia jako pierwsza kobieta! Hindusi, którzy brali udział w biegu byli pełni podziwu naszych rezultatów. Po biegu utworzyła się niezła kolejka, dziesiątki ludzi chciało sobie zrobić z nami wspólną fotkę. Organizatorzy biegu przyznali również nagrodę pieniężną dla najlepszych, co w jakimś stopniu pokryło część wydatków związanych z pobytem w Indiach. Niestety z racji tego, że nie mieliśmy hinduskiego numeru konta nagrodę musieliśmy odebrać kolejnego dnia. I znowu czekała nas wyprawa tuk tukiem na drugi koniec miasta.
Udaliśmy się pod wskazany adres, gdzie jak się okazało powstawało ogromne osiedle mieszkaniowe. Jeden z organizatorów okazał się być sprzedawcą tychże mieszkań. Całość zrobiła na nas ogromne wrażenie! Ogromne apartamentowce górowały nad zabudową miasta, a strzeżone osiedle było jak "miasto w mieście". Na miejscu było dosłownie wszystko, od boisk i sklepów do kina i teatru. Człowiek nie musiał praktycznie wychodzić z tego hermetycznego osiedla, aby móc załatwić wszystkie sprawy! Po powrocie udaliśmy się z Andrzejem na rozbieganie. W pewnym momencie skończył nam się chodnik a nawigacja pokazywała że mamy przebiec kilkaset metrów autostradą! To była niezła jazda, u nas w Europie raczej ciężko to sobie wyobrazić, czegoś takiego jeszcze nie grali! Kolejne dni mijały nam na spokojnym trenowaniu i poznawaniu lokalnej kultury.
Nieuchronnie zbliżał się dzień mistrzostw. Z resztą ekipy naszej kadry spotkaliśmy się w hotelu na ceremonii otwarcia mistrzostw. Wszystkim doskonale dopisywały humory, czuć było ducha wielkiego biegowego święta które niedługo miało się odbyć. Po ceremonii wróciliśmy do naszego pokoju, nazajutrz miała się odbyć impreza na którą przygotowywaliśmy się z Kasią od paru miesięcy. Start zaplanowano na 6:00, ale organizatorzy w ostatniej chwili zdecydowali się opóźnić start o 15 minut. W końcu ruszyli! Grupa biegowych gladiatorów wyszła na trasę niczym na arenę zmagań, walczyć z przeciwnikami i własnymi słabościami. Widać było różnice wśród najlepszych ekip, które przyjechały z pełnym sztabem ludzi, lekarzami, masażystami i fizjoterapeutami, a miedzy innymi naszą kadrą. Wraz z upływem czasu i coraz wyższą temperaturą, tempo u zawodników zaczynało spadać. Po połowie zaczęli wykruszać się liderzy oraz faworyci do medali. Nasz zespół, pomimo wszystko, jako jeden z nielicznych dobiegł w całym składzie. Widać było jak dużo kosztował nas wszystkich ten bieg, ale to było nasze małe "zwycięstwo".
Wpis na swoim profilu facebookowym opublikowała też Katarzyna Chojnacka
Mistrzostwa Świata w biegu na 100 km. Tym "miłym" akcentem kończę sezon biegowy 2024. Chociaż sam start daleko od oczekiwań (9:54) to cieszę się, że pomimo wielu przeciwności ukończyłam. 30-stopniowy upał, wysokość ok.1000 m n.p.m., 100% wilgotności, solidny podbieg. O tym wiedzieliśmy przed startem i wzięliśmy te okoliczności pod uwagę planując tempo docelowe. Teoria to jedno ,a w praktyce już było trochę gorzej. Po drodze doszła kontuzja pachwiny i ból żołądka.
Po 50 km miałam dość. Czasem niestety tak już jest, że my swoje a organizm swoje. Zdecydowanie nie mój dzień. Całe szczęście, że miałam ze sobą support. Filip odwalił kawał dobrej roboty. Wsparcie serwisu i drużyny na trasie - bezcenne. Wszystkim było ciężko, ale każdy walczył do końca i staraliśmy się wzajemnie wspierać. To było piękne!
Najpierw chciało mi się płakać z niemocy, finalnie jednak płakałam ze szczęścia. Nie ma słów, które mogłyby wyrazić wdzięczność i radość za to że mogłam się tam znaleźć jako członek kadry. Wśród doświadczonych ultrasów od których można się wiele nauczyć. I na szczęście z biegu zabieram nie tylko kontuzję, ale też motywację, doświadczenie i inspirację, bo to jak pobiegli Japończycy i Francuzki, w głowie się nie mieści. Szacunek.
Dziękuję mojemu trenerowi Filip Jańczak za przygotowanie, piękną biegową drogę, którą przebyliśmy żeby tam dotrzeć, rodzinie, przyjaciołom i każdemu, kto chociaż w małym stopniu przyczynił się do tego wyjazdu. No i oczywiście wszystkim kibicom za kciuki, one też mają swoją moc. Podziękowania również dla Tadek Sekretarczyk, który kilka lat temu pokazał mi ultra i zasiał w mojej głowie ziarno nadziei. Teraz trochę odpoczynku.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz